LigaNetPl

Back Home
User Rating: / 1
PoorBest 
Serwis - Obok boiska
czwartek, 10 marca 2011 21:32

 

Nie wiem, jak inaczej wyrzucić z siebie słowa, uczucia, które szargają mną w ostatnich dniach. Przychodzą w życiu takie momenty, że człowiek musi się zatrzymać, przystanąć, oprzeć się choćby o przydrożną latarnię, przez chwilę oderwać od pędzącego świata i przez napływające do oczu łzy zadać pytanie: po co ja na tym świecie jestem? Przez chwilę choć odciąć się od zgiełku pędzącego, no właśnie, do czego, ku czemu? od pędzącego świata? W gruncie rzeczy każdy z nas jest dobry, w każdym z nas kiełkuje, emanuje dobro, niby wiemy, jak mamy żyć, z każdym dniem nabieramy nowych doświadczeń, uczymy się życia, patrzymy w przeszłość, wspominamy epizody z dziejów ludzkości poznane na lekcjach historii, dostrzegamy dylematy, przed którymi stawali nasi przodkowie, ich dążenie do zrozumienia, no właśnie czego? Samych siebie? Dziejów ludzkości? Zapewnienia sobie lepszego bytu? Lepszego samopoczucia?

Bo czym właściwie jesteśmy? Dla kogo, dla czego żyjemy? Potrafimy stworzyć dzieła, które przetrwają tysiące lat. My sami odchodzimy, po jakimś czasie odchodzimy także w zapomnienie, czy ktoś mógłby powiedzieć choćby jedno zdanie o swoim prapradziadku? Odejście każdego z nas jest bólem, tym większym, i tu jakby paradoks, tym większym, i większą pozostawiamy po sobie wyrwę. Im lepsi byliśmy, im więcej dobra rozpromieniliśmy wokół siebie, tym ból dla tych, co pozostają po nas, jest większy. Czy warto być dobrym? By rodzina bardziej nas opłakiwała, by bardziej nas brakowało? Przecież tego dobra ze sobą nie zabierzemy.

Przychodzi chwila, gdy wszystkie nasze dokonania, wszystkie nasze uczynki, cały nasz świat musimy złożyć na katafalku i po raz pierwszy w życiu postawić wyzwanie pozostałym: już słowa nie dodamy do naszego życia, do naszego przesłania. Cokolowiek ktokolwiek powie, pozostanie w próżni, odpowiedzi nie będzie, odpowiedzią będzie milczenie i bezwiedne szukanie słów już wypowiedzianych, w różnych miejscach i w różnych okolicznościach, słów, które już padły i które niekiedy dopiero teraz nabierają stosownego znaczenia. Ta moc milczenia i pewność, że nic jej nie przemoże, dodają wiarygodności i powagi. To słowa i czyny człowieka, który swym życiem świadczył o ich prawdziwości, o jego wierze w to, co robił i co chciał zrobić. To pieczęć spinająca całe życie, dopinająca pragnienia i przekonania, podpis pod naszym życiem, pod wszystkim, co w nim uczyniliśmy. Pod wszystkim, z czym idziemy przed oblicze Boga i z głęboką wiarą, że jego osąd będzie bezstronny i sprawiedliwy. Że wszystko to, czego nie potrafiliśmy powiedzieć za życia, wszystko to, o czym nie mogliśmy przekonać tych, z którymi żyliśmy, bo mimo najszczerszych chęci nie potrafiliśmy trafnie i celnie wypowiedzieć swoich racji, swoich ideałów, bo życie czasem bardzo brutalnie weryfikowało nasze plany bycia dobrym, dzielenia się dobrem z innymi i przekuwania wzniosłych ideałów w konkretne czyny, bo czasem błądziliśmy, czasem nie sialiśmy dobra, bo czasem pękała w nas ludzka złość, natura szatana brała górę i nazbierało się parę spraw, które chcielibyśmy z życiorysu wymazać, że to wszystko możemy teraz złożyć przed trybunałem, który w niepojęty dla nas sposób potrafi osądzić nasze życie, nasze dokonania i porażki i nikt nie podważy żadnego jego werdyktu. To całkiem inaczej, niż za życia, gdy decyzje sądów podważane są z różnych stron - autorytet tego ostatniego sądu pozwala ze strachem, ale i z nadzieją oddać się w jego władzę, bo jakoś tak to jest, że wierząc w jego nadludzką sprawiedliwość niejeden z nas z ulgą odda się w jego tryby. Tutaj nie trzeba obrońcy, tutaj wszystkie nasze myśli mówią same za siebie, a Bóg, który widzi w ukryciu, nie potrzebuje naszych słów, ale czyta prosto z duszy.

Czasem ogarnia nas pusta bezsilność, kiedy czując w duszy głębokie przekonanie o słuszności nie możemy go przekazać innym, kiedy w zamian karmieni jesteśmy ironią, kunktatorstwem lub choćby obojętnością. Nasze życie pełne jest przeróżnych wyzwań, które podejmujemy w imię presji otoczenia, sytuacji życiowej, naszych własnych przekonań. Dzielimy się nimi z innymi, żyjemy z nimi i nimi. Im lepiej zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo nasze życie jest ważne dla innych i im bardziej chcemy żyć dla innych i im bardziej dzielimy się tą pasją z innymi, tym bardziej jesteśmy narażeni na niesłuszny osąd tych, którzy tego nie rozumieją. Dzielimy się naszym doświadczeniem, wykorzystujemy nasze możliwości, naszą pozycję w społeczeństwie, aby wcielać w życie ideały, które nam przyświecają. I choć z trudem przychodzi ich realizacja, to gdzieś w głębi jesteśmy dumni, że możemy coś dać innym. I że jest to dobre.

Nie trzeba o tym mówić. Czasem same czyny mówią za siebie. Po cichu, bez rozgłosu, spokojnie i uporczywie. Ludzie tacy są kochani, gdyż swoim kochaniem promieniują dokoła.

Gdy taki człowiek odchodzi, trudno przejść nad tym do porządku dziennego. W głowie kłębią się sprzeczne myśli, nachodzą trudne pytania i na żadne nie ma odpowiedzi. Buntujemy się. Dlaczego? Czemu teraz, czemu tutaj? Co jeszcze zostało nie tak zrobione, że tak ogromne cierpienie i ból spływa na nasze barki? I ta nieopisana bezsilność, nie da się nic zrobić, nie można nic poradzić, tak było pisane. Choć nie zgadzamy się z tym, buntujemy się, a umysł szarpie się od niepohamowanej złości przez zwątpienie po apatię, nie pomaga nic. Tylko czas może zaleczyć zadaną ranę, najbardziej prymitywny sposób nic nie robienia, czekania, aż świat ruszy dalej, może pokonać niewypowiedziane pretensje do Boga przecież, na którego wezwanie każdy z nas jest tak bezbronny, jak noworodek na miłość swojej matki. Czas ukoi ból, i w pewnym sensie świadczy o naszej ułomności i małości, że tak prosty, prostacki wręcz sposób jest lekarstwem na nasze największe boleści. Żyjemy w świecie tak wzniosłych ideałów. Z pokolenia na pokolenie budujemy coraz lepszy świat, coraz bliższy naszym wyobrażeniom o świecie idealnym, i choć zdajemy sobie sprawę, że ideału nie zbudujemy, to gdzieś w zakątkach duszy odczuwamy satysfakcję, że w maleńkiej odrobinie przyczyniamy się do wypełnienia planu, nad którym czuwa Ktoś, kogo nie sposób pojąć. Dla kogo śmierć naszych najbliższych jest częścią tego planu, dla którego największa wartość, jaką jest dla nas życie, i któremu podporządkowana jest cała nasza cywilizacja, jest tylko pionkiem w dominie i choć wpaja nam od wieków poszanowanie tej wartości i uczy, że nie ma nic ponad nią, to sam przecina owo najwyższe dobro, przecina życie i każe jeszcze wierzyć, że to dla naszego dobra!

Dlaczego zabranie szczytu ludzkiej egzystencji ma być dobre? Dlaczego nauczanie o życiu jako najwyższym darze Boga ma nie stać w sprzeczności z realizmem śmierci? Dlaczego? Wszak piąte przykazanie mówi jasno i wyraźnie: Nie zabijaj!

Odejścia bliskiej nam osoby nietrudno skojarzyć z zabiciem. Choć wiemy, że to tak nie jest, to w chwilach największego bólu i świadomości własnej bezsilności nietrudno zadawać trudne pytania. Pytania, które w innym czasie zdają się mieć proste, acz brutalne odpowiedzi. I które to zdajemy się rozumieć. I na które, choć się może i nie do końca zgadzamy, akceptujemy. Bo nie dotyczą bezpośrednio nas, bezpośrednio tu i teraz.

Dlaczego Bóg zabiera ludzi dobrych? Dlaczego akurat dziś, przecież oni nie zdążyli jeszcze wszystkiego zrobić. Odejście ludzi z poczuciem spełnienia swego powołania ma inny wymiar niż tych, którzy dopiero są w drodze ku ostatniej prostej. Czy odwołanie z tego świata świadczy o tym, że zadanie zostało wypełnione? Że było wypełnianie tak sumiennie i tak rzetelnie, że wykonane zostało przed czasem? Czy to dlatego dobrzy ludzie odchodzą prędzej? Czy tym większe zasługi należy przypisać tym, którzy zostają odwołani „przed czasem”?

Czy istnieje wogóle takie pojęcie, jak „przed czasem”? I jakże się z takim odejściem pogodzić? To pytanie żywcem wymalowane było na twarzach wszystkich, którzy uczestniczyli w ostatniej drodze Michała. A może tym większe jego zasługi?

A może to ci, którzy pozostają osamotnieni przez odejście bliskiej osoby są na tyle przygotowani na odejście, że można już powołać do siebie kogoś, po kim pozostali będą mogli pielęgnować rozpoczęte dzieło?

W takich momentach widzimy momenty z przeszłości. Proste gesty, proste słowa, proste czyny, uśmiechy, skinienie głowy, mrugnięcie oka, które kiedyś przemknęły obok, a teraz powracają ze zdwojoną siłą. Widzimy słońce minionych dni, radości, złości i przypadki z codziennego życia.

Sami nieraz mieliśmy odmienne zdanie, wyrażaliśmy je bardziej lub mnie dobitnie. Nieraz mieliśmy rację, nieraz nie. Wtedy jednak na każde nasze słowo mogliśmy liczyć na odpowiedź. Teraz już nie. Teraz możemy tylko odnajdywać w naszej pamięci pojedyncze słowa i układać je w przesłanie, jakie mieliśmy otrzymać. I liczyć na to, że poskładamy je dobrze.

Dopiero teraz umiemy uderzyć się w pierś i przyznać, że nie zawsze byliśmy dobrzy. Że byliśmy źli i też sprawialiśmy ból. Że krytykowaliśmy, przechodziliśmy z obojętnością i przepuszczaliśmy mimo pozytywne promienie przenikające nas od kogoś, kto chciał dobrze. To nasz swoisty rachunek sumienia.

Dopiero teraz, gdy uświadamiamy sobie, że już nigdy tych promieni nie doświadczymy, dopiero teraz, gdy przystając pod latarnią i zagłębiając się w bólu i żalu możemy dostrzec, jak bardzo nasz świat pędzi do przodu. Jak bezprzedmiotowy to pęd, jak nieistotny, zupełnie jak wyścig szczurów, ku lepszemu, większemu, szybszemu, wygodniejszemu. Pęd, w którym sami bezwiednie uczestniczymi, któremu się poddajemy i nie dostrzegamy jego bezsensu, jego nicości i pustki. Stajemy się pyłkiem w wyścigu donikąd, dopiero traumatyczne wydarzenia wytrącają nas z błogiego poczucia spokoju i stawiają przed wyzwaniami, które w prawdziwy sposób dotykają naszego prawdziwego bycia, naszego prawdziwego życia, naszej prawdziwej roli w życiu, zadań, które mamy do wykonania i które tak często zostawiamy na uboczu łudząc się, że nas to nie dotyczy.

Odejście bliskiej osoby to jak uderzenie obuchem. Otrzeźwienie, bolesny powrót do rzeczywistości. Przypomnienie, że wszyscy jesteśmy tacy sami, nie ma lepszych i gorszych, wszystkich czeka ta sama droga, wszyscy musimy przejść i wszyscy przejdziemy przez tą samą bramę. Prawdziwa prawda, którą wszyscy znamy, ale o której jakoś zapominamy lub łudzimy się, że gdy nie będziemy o niej myśleć, to przestanie nią być.

Najpierw było niedowierzanie. To chyba jakaś pomyłka, to niemożliwe, przecież wczoraj jeszcze... A jutro przecież w planie było... Nie, to ktoś się pomylił. Potem szok, przecież jakże to tak? W tak młodym wieku? Tyle spraw jeszcze niedokończonych, tyle zaczętych? A ile jeszcze nie zaczętych, które nie zdążyły wykiełkować?

Przecież to dobry człowiek. Nie zasłużył. Bunt. To niesprawiedliwe, nieuczciwe.

Wreszcie w oku kręci się łezka. Najpierw tak, by nikt nie widział, bezwiednie, ale mimo całej naszej mocy nie da się jej powstrzymać. Za chwilę i drugie oko wilgotnieje. A za rozmazanym obrazem przemykają migawki. Jak przystawał autem obok kiosku, by kupić gazetę, jak wchodził do swojego biura, jak uśmiechał się witając przyjaciół, jak trzymając w ręku mikrofon zapraszał na kolejny mecz i wiele, wiele innych...

Żal, ból i przygnębienie. Myśli biją się ze sobą, trudno pogodzić się z rzeczywistością, zupełnie jakby odpowiednio wysublimowany i mocny bunt mógł odwrócić bieg rzeczy. I cofnąć czas. I coś zaradzić.

I wreszcie ta przytłaczająca refleksja, że tu już nic nie da się zrobić. Kiedy właśnie przystaje się przy latarni i widzi marność otaczającego świata, który tak nisko ceni sobie ludzie życie.

Ból jest tym większy, im cenniejszy był wkład odchodzącego człowieka w nasze własne życie. Im więcej nam przekazywał, im więcej nam dawał, im więcej nas inspirował. I gdy się widzi pełny kościół ludzi, którzy na co dzień żyją obok siebie, nieraz stając po przeciwnych stronach, a teraz złączonych w jedności, to jakby przecież jeszcze jeden uczynek, ostatni uczynek odeszłego na drugą stronę, który, i co do tego nie mam wątpliwości, chciałby, abyśmy wszyscy żyli w zgodzie i wspólnie budowali nasz świat. Świat, który prędzej czy później opuścimy, świat, który przekażemy naszym dzieciom. Że musimy wykorzystać każdy dzień tak, jakby był ostatnim dniem w naszym życiu, że nie możemy zostawiać spraw niezałatwionych na jutro. To ostatnia lekcja człowieka, który stając przed obliczem Stworzyciela będzie mógł śmiało powołać się na dzieło, które tworzył wśród ludzi, z którymi żył.

Jestem przekonany, że woda i kamienie będą wołać świadcząc za nim. I wierząc w niepojętą rozumowi ludzkiemu sprawiedliwość sądu bożego, że powołają go w poczet sprawiedliwych.

I choć nie nam, a już w szczególności nie mnie osądzać uczynki innych, mam głębokie przekonanie, że ta konkretna rozprawa zakończy się wyrokiem przyjmującym do grona nagrodzonych. I chciałbym, abyśmy wszyscy, którzy jak tu dziś się codziennie mijamy, tak kiedyś do tego grona dołączyli. Byśmy razem mogli kontynuować dzieło, które tak nieudolnie rozpoczynamy tutaj.

Byśmy spoglądając na dzieło Michała mogli być lepsi.

 

 

© 2024 LigaNetPl
Joomla! is Free Software released under the GNU General Public License.
Mobile version by Mobile Joomla!